Odszedł wielki i - nie boję się tego napisać - wybitny aktor. Niezapomniane rolę i jedna z największych kreacji w historii - w "Mistrzu" P.T. Andersona.
Wielka strata dla kina.
Philip Seymour Hoffman (1967-2014)
Moje spojrzenie na...
poniedziałek, 3 lutego 2014
środa, 7 sierpnia 2013
Ranking: filmy Tima Burtona
Nadszedł czas na pierwszy (mam nadzieję nie ostatni) ranking (tym samym dość sporych rozmiarów wpis) na moim blogu. Uprzedzam - będzie całkowicie subiektywnie.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Tim Burton to reżyser którego albo się kocha, albo nienawidzi. Myślę, że nie potrzeba się rozpisywać na temat tej postaci - każdy kto w jakimś stopniu jest zainteresowany kinematografią wypracował swoje zdanie na jego temat, a twórczość jest mu dobrze znana.
Przejdźmy więc do sedna - rankingu. Burton ma na swoim koncie 29 filmów, w tym 16 pełnometrażowych i to właśnie na tych ostatnich skupię uwagę w tym poście. Przy czym nie zapominając o dwóch wspaniałych krótkometrażówkach - "Vincent" oraz "Frankenweenie", które w twórczości Burtona zasługują na specjalne miejsce, bo gdzie indziej jeśli nie w "Vincencie" skrystalizował się unikalny styl reżysera?
Tak więc, zapraszam do lektury :)
PS. W rankingu nie znajdziecie "Wielkiej Przygody Pee-Wee Hermana", pełnometrażowego debiutu Burtona. Powód? Filmu nie miałem okazji jak dotąd obejrzeć :)
PS2. Nie wspominam tutaj również o filmach w których Burton odgrywał rolę producenta jak "Miasteczko Halloween" czy "9", które to obrazy często postrzegane są jako dzieła wyreżyserowane właśnie przez Burtona.
Miejsce 15. Planeta Małp (2001) - film który nie powinien powstać. Przynajmniej w interpretacji Burtona. Nie oszukujmy się - to nie jest jego estetyka, nie jego tzw. "klimat". Nie mam pojęcia dlaczego przystanął na realizację tak nie "burtonowskiego" tematu. I wyszło jak wyszło.
Wyszedł film nudny, pozbawiony jakiejkolwiek energii, czegoś co przyciągnęłoby widza do ekranu. Ciężko nawet dotrwać do napisów końcowych, bo całość zwyczajnie nuży. Obrazu nie ratuje nawet solidna obsada ról drugoplanowych - Helena Bonham Carter czy Tim Roth są świetni (ale w ich przypadku to standard). Jednak całkowicie nieprzekonująco wyszedł odtwórca głównej roli - Mark Wahlberg. Aktor który udowodnił, że stać go na zagranie w fantastyczny sposób ("Boogie Nights" czy "Infiltracja"), tutaj jest... zwyczajnie drewniany.
Są oczywiście i plusy, rewelacyjna scenografia i charakteryzacja - czyli strona wizualna filmu. To jednak za mało, aby powiedzieć, że to dobry obraz. Bo Burton w tym przypadku poległ. Zamiast męczenia się przy tym tytule polecam obejrzeć oryginał z 1968 roku.
Miejsce 14. Alicja w Krainie Czarów (2010) - powyżej przy "Planecie Małp" napisałem, że to film który nie powinien powstać przy udziale Burtona. Przy "Alicji..." sytuacja jest zupełnie odwrotna. Książkowy pierwowzór Lewisa Carolla to materiał na film niezwykle surrealistyczny, pokręcony i groteskowy.
I w wersji Burtona są tego surrealizmu przebłyski. Niestety tylko przebłyski. Największą i podstawową wadą filmu jest scenariusz i jego koncepcja. Zamiast zekranizować książkę Carolla, twórcy porwali się na swoisty sequel w wersji filmowej, przenosząc akcję kilka lat po wydarzeniach znanych z kart powieści. I czuć, że całość wymyślona jest na siłę. Fabuła redukuje się do wytartych schematów i znanych kliszy kina fantasy - wybraniec (tutaj Alicja) który musi uratować magiczną krainę. To już było.
Wad jest niestety więcej. Przede wszystkim rola Johny'ego Deppa, która to została wyeksponowana do zbyt dużych rozmiarów (a przecież Kapelusznik to postać zdecydowanie poboczna), a przy tym jak na złość widać tutaj wypalającego się aktorsko Deppa który nie uwolni się już chyba od maniery Jacka Sparrowa. Mógłbym wyliczać błędy i potknięcia twórców (drewniana Mia Wasikowska, zbyt dużo CGI i animacji komputerowej - Kraina Czarów wygląda sztucznie), ale po co? "Alicja..." to film zwyczajnie nieudany.
Miejsce 13. Mroczne Cienie (2012) - "Alicja..." zapoczątkowała w 2010 roku okres w filmografii Burtona który określić można "pasmem upadków artystycznych". "Mroczne Cienie" zrealizowane dwa lata później - niestety - kontynuowały to.
Nie zrozumcie mnie źle. Jest lepiej niż w przypadku "Alicji...". Jest mroczniej, inteligenty (aczkolwiek "suchy") humor, a najważniejsze - czuć Burtona ze swoich najlepszych lat, a Johnny Depp próbuje pokazać coś nowego. Ale brakuje tutaj jakiejś iskry, czegoś co zdecydowałoby, że to film w pełni udany.
Doskonała jest za to obsada drugoplanowa, która przewija się gdzieś za dominującym Deppem i Evą Green (której osobiście nie lubię, mimo, że talentu nie można jej odmówić) - Michelle Pfeifer, Helena Bonham Carter, Chloe Moretz, Bella Heathcote czy Jackie Earle Haley są w swoich rolach perfekcyjni. Zagrała także reszta - strona wizualna oraz dźwiękowa (soundtrack z piosenkami z lat 60. jest rewelacyjny - Alice Copper, Donovan, Iggy Pop itp.), a do tego - w jakiś pokrętny sposób - z każdym kolejnym seansem film zyskuje na atrakcyjności.
Miejsce 12. Marsjanie Atakują! (1996) - dochodzimy do jednego z filmów Burtona który został zmiażdżony przez krytykę i całkowicie źle zinterpretowany przez publiczność.
Zupełnie nie wiem czego widzowie się spodziewali po tym tytule, ale prawdopodobnie poważnego filmu o inwazji obcych. Inaczej nie umiem wytłumaczyć fali krytyki skierowanej w ten obraz. Toż to przecież film taki jaki być powinien. Pastisz, pełen absurdu i czarnego humoru.
Znakomita obsada (Nicholson! Close! Brosnam! DeVito! J.Fox!), która pokazała kapitalną grę aktorską (przy czym pokazując również niesamowity dystans do siebie i tego co robią), a do tego wspomniany wcześniej czarny humor który wprost wylewa się z ekranu.
Dlaczego więc tak nisko w rankingu? Proste - Burton nakręcił filmy lepsze, jednak ten nie odstaje od reszty - znakomite kino.
Miejsce 11. Charlie i Fabryka Czekolady (2005) - jedyny film z dorobku Burtona który nazwałbym stricte familijnym. Nie brak tutaj mroku czy cięższego humoru, ale jest to obraz zdecydowanie przyjazny młodszym widzom.
Co nie oznacza, że "Charlie..." to kino infantylne czy (!) nieudane. Przeciwnie. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że to jedna z lepszych rzeczy która wyszła spod ręki Burtona po roku 2000. Ciepły, przyjemny i przywołujący uśmiech na twarz - taki jest ten film. Świetny aktorsko (epizodyczna rola Christophera Lee jest rewelacyjna), wizualnie olśniewający, przy czym nie stroniący od zamierzonego kiczu.
Fakt, że są tutaj sceny wywołujące zażenowanie (śpiewające Oompa Lompasy), nie przysłania ogólnego obrazu całości. Osobiście polecam, bo to jeden z tych filmów do których wraca się z przyjemnością.
Miejsce 10. Sweeney Todd: Demoniczny Golibroda z Fleet Street (2007) - dla wielu jest to film który zapoczątkował spadek formy Burtona. Spotkałem się z opiniami, że reżyser zjadł własny ogon, nieznośnie przetwarzając ulubione schematy i powtarzając się. Trudno się nie zgodzić, bo to film w którym Burton nie pokazuje niczego nowego, przy czym (o ironio!) dając nam obraz genialny.
Co my tu mamy? Mrok, mrok, Johnny Depp, mrok. Tak, to chyba najmroczniejszy z dotychczasowych, nakręconych przez Burtona filmów. Atmosfera jest tak gęsta, że można ją kroić nożem, scenografia i oświetlenie przesiąknięte są zimnymi, pozbawionymi życia kolorami - dominuje szarość i czerń. Jest w tym jakiś urok. Wszystko wygląda niezwykle teatralnie. Sporo tutaj także makabry i brutalności. Jasne, przemoc jest przerysowana i groteskowa, jednak pod koniec jej wysokie stężenie niebezpiecznie zbliża film do granicy taniej makabreski, która bardziej śmieszy niż przeraża.
"Sweeney Todd" to jednak (czy może raczej przede wszystkim) musical. Jako taki film sprawdza się wyśmienicie. Aktorzy śpiewają nieczysto i nieprofesjonalnie, jednak to dodaje tylko piosenkom smaku. A fabuła? To kolejna wariacja na temat krwawej zemsty - w wersji Burtona oczywiście. Losy bohaterów są niezwykle przejmujące, a zakończenie wywołuje ciarki na plecach. Coś wspaniałego.
Miejsce 09. Batman (1989) - film dzięki któremu Burton wypłynął na szerokie wody filmowego świata i zapewnił mu uznanie krytyki oraz widowni. Był też pierwszym poważnym obrazem na podstawie komiksu superhero (tak, wiem "Superman" był wcześniej, jednak poważną ekranizacją nie umiem tego projektu nazwać).
Postać Batmana przed rokiem '89 dostała jedynie okryty złą sławą serial i film telewizyjny z Adamem Westem w roli głównej. Przepełniony infantylnością scenariusz, tragiczna gra aktorska, a do tego Batman i Robin wyglądający jakby uciekli z dziecięcego balu dla przebierańców. Mimo, że miało to jakiś urok lat 60 - to nie był film na który zasługiwał Batman. Burton taki film stworzył. Jednak na swoją modłę, nie trzymając się sztywno komiksowego pierwowzoru, co widać chociażby w designu Gotham - połączenia nowoczesnej architektoniki z gotykiem. Coś wspaniałego. W warstwie wizualnej takich "burtonowych" smaczków jest znacznie więcej.
Michael Keaton w roli Bruce'a Wayne'a był strzałem w dziesiątkę - bohater z mrocznymi tajemnicami, a jednak pełen dystansu i humoru (całkowite przeciwieństwo Bale'a w trylogii Nolana, gdzie Bruce jest cierpiącym męczennikiem). Keatonowi partneruje Kim Basinger w roli dziennikarki Vicky Vale, cóż powiedzieć? Jest świetna. Jednak to Jack Nicholson kradnie cały show. Joker w jego interpretacji to mistrzostwo (któremu dorównał tylko Heath Ledger w "Mrocznym Rycerzu").
Precyzyjna reżyseria Burtona, klimat i scenografia, niezapomniana muzyka Danny'ego Elfmana - cudowny film.
Miejsce 08. Frankenweenie (2012) - przyznaję, po "Mrocznych Cieniach" zwątpiłem w Tima Burtona. Byłem skłonny przyklasnąć opinią o jego wypalających się zdolnościach i pomysłach. Jednak wtedy, kiedy porzuciłem nadzieję, w grudniu roku pańskiego 2012 do kin wszedł "Frankenweenie"
Burton sięgnął po jedną z pierwszych swoich krótkometrażówek i postanowił rozwinąć jej fabułę. Chwała mu za to. Do tego zrealizowany metodą animacji poklatkowej, w czerni i bieli, przy rewelacyjnym dubbingu (Winona Ryder, Catherine O'Hara czy Martin Landau - tak, brak tutaj Johnny'ego Deppa! można rzec tylko: nareszcie). Wyszła słodko-gorzka animacja, niezwykle sentymentalna i piękna - pod względem fabularnym, jak i plastycznym.
Jeśli także ktoś z was skreślił już Burtona, a nie widział jeszcze "Frankenweenie" powinien jak najprędzej to nadrobić. A jest warto, naprawdę.
Miejsce 07. Gnijąca Panna Młoda (2005) - komentarz przy tym miejscu mógłbym ograniczyć do jednego, prostego zdania: "Gnijąca Panna Młoda" to najlepsza animacja jaką stworzył Burton. Kropka.
Ale rozwinę: technicznie to film powalający na kolana. Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy jaką wykonali animatorzy (pamiętajmy, że to animacja poklatkowa - ustawianie lalek itp.), każdy ruch postaci to poezja. Ogromny szacunek. Do tego Danny Elfman stworzył jeden z najpiękniejszych filmowych soundtracków (wystarczy posłuchać motywu przewodniego czy też tego utworu). Dubbing na najwyższym poziomie, Johnny Depp i Helena Bonham Carter grają swoim głosem niezwykle subtelnie i minimalistycznie.
No i klimat. Tak magicznego i tajemniczego klimatu nie uświadczycie nigdzie indziej, w żadnej innej "bajce". Najlepsza animacja Burtona i jedna z najlepszych w ogóle.
Miejsce 06. Sok z Żuka (1988) - zanim Burton nakręcił "Batmana" i zdobył szeroką sławę, stając się bardzo rozpoznawalnym reżyserem, stworzył jeden z najbardziej oryginalnych i zakręconych filmów w historii kina.
To czarna komedia w pełnym tego słowa znaczeniu. Humor gęsty jak smoła, pełen absurdu który wypełnia inteligentne dialogi. Do tego pokręcona fabuła, wypełniona jeszcze bardziej pokręconymi postaciami.
O sile tego filmu stanowią aktorzy. Tak doskonała obsada w jednym filmie to popis aktorski na najwyższym szczeblu - Alec Baldwin, Geena Davis, Michael Keaton (chyba najbardziej nieoczywista rola w jego karierze), Winona Ryder, Jeffrey Jones, Catherine O'Hara i wielu innych doskonałych aktorów.
Burton serwuje nam również ucztę dla oczu, bo film nakręcony jest perfekcyjnie (a pamiętajmy, że to dopiero początki), plus świetna warstwa dźwiękowa (muzyka - ponownie Danny Elfman). Najlepsze komedia wszech czasów? W mojej opinie, owszem.
Miejsce 05. Duża Ryba (2003) - najbardziej wyróżniający się film w barwnej filmografii Burtona, jest w nim coś absolutnie wyjątkowego. Lubię nazywać tę produkcję "Forrestem Gumpem według Tima Burtona". I myślę, że wielu również znalazłoby pewne analogie w tych dwóch filmach.
Co mógłbym jeszcze napisać o tym dziele? Wspomniałem już, że jest wyjątkowe? Jasne, ale pozwólcie, że się powtórzę - to jest film wyjątkowy. Nigdy wcześniej (no może jedynie w "Edwardzie..."), ani później Burton nie poprowadził narracji filmowej w tak poetycki i piękny sposób. Do tego wsparty został przez fantastyczne zdjęcia (te kolory!) i muzykę Elfmana.
A do tego wszystkiego Burton zatrudnił aktorów z którymi wcześniej nigdy przedtem nie spotkał się jeszcze na planie filmowym. Rezultaty? Więcej niż zadowalające. Ba! Ewana McGregora czy Alison Lohman z wielką chęcią zobaczyłbym jeszcze kiedyś w jakiejś produkcji Burtona (nie wspominając o Marion Cotillard czy Steve Buscemi).
"Duża Ryba" to obraz który porusza najskrytsze struny w duszy, śmiesząc i niejednokrotnie wzruszając. Sprawia, że na chwilę możemy zapomnieć o tym co wokoło nas i daje niezapomnianą szansę przeżycia wyjątkowej historii.
Miejsce 04. Edward Nożycoręki (1990) - film o którym napisano już dostatecznie dużo. Nie sposób przejść obok niego obojętnie. Dla wielu jest to najważniejsze dzieło Tima Burtona - całkowicie autorskie, może nawet najbardziej osobiste (?).
Bo oglądając "Edwarda..." ma się wrażenie jakby obcowało się z samym umysłem Burtona, wchodząc wgłąb niego. Jakby reżyser pokazywał nam swoje wnętrze, to co znajduje się w jego duszy. I chyba dlatego to film tak ważny, piękny i niezwykły. Historia o wyobcowaniu, niezrozumieniu oraz potrzebie miłości i akceptacji. Przejmująca i wzruszająca do łez. Bez kombinowania, filozofowania, pseudointelektualnego bełkotu. To historia prosta i w swej prostocie wspaniała.
Wspaniale wypada również dwójka głównych aktorów - Johnny Depp (który dzięki roli Edwarda zyskał rozgłos) i Winona Ryder, a w planie drugoplanowym sam Vincent Price (Burton w dzieciństwie był jego wielbicielem).
Burton dał upust swojej wyobraźni. Całkowicie. I dzięki temu powstało dzieło które zapisze się w historii kina złotymi zgłoskami.
Miejsce 03. Ed Wood (1994) - filmowe biografie rządzą się swoimi prawami (czy raczej schematami), niejednokrotnie stając się ckliwą hollywoodzką papką nie do przetrawienia. Burton wywraca to wszystko do góry nogami. Bo "Ed Wood" to burtonowski przepis na biografię. Niezwykle apetyczny.
Ed Wood który został "uhonorowany" tytułem "najgorszego reżysera w historii" to chyba ostatnia postać jaka zostałoby zaszczycona filmową biografią - nie dla Burtona. Ponieważ dla niego Ed Wood jest raczej źródłem inspiracji i fascynacji.
Burton bawi się konwencją biografii, przetwarzając ją na swój sposób, nie ograniczając się w żaden sposób. W genialny sposób łączy komedię z dramatem, dając w rezultacie historię zajmującą i hipnotyzującą.
W dużej mierze do takiego stanu rzeczy przyczyniła się - jakże trafiona - decyzja o zrealizowaniu filmu w czerni i bieli, a także popisowa rola Deppa oraz fantastyczna Martina Landau'a, standardowo, jak to u Burtona mocarny jest plan drugi, kogo tu mamy? Chociażby Billa Murray'a czy Jeffrey'a Jonesa.
To biografia inna niż wszystkie, która zaskakuje i zachwyca. Burton pokazuje się od innej strony, na stanowisku reżysera, jednocześnie dodając to co najlepsze z jego twórczości. Trzeba obejrzeć obowiązkowo!
Miejsce 02. Powrót Batmana (1992) - dochodzimy wreszcie do filmu który jest arcydziełem skończonym, o którym mogę pisać tylko w superlatywach. Doskonały, genialny i cudowny. Bez epitetów się nie obejdzie.
Po sukcesie "Batmana" Burton dostał kredyt zaufania od Warner Bros. i całkowicie wolna rękę w tworzeniu kolejnej części, bez ingerowania producentów. Burton wykorzystał sytuację w 100%, dając film na podstawie komiksu, który jednocześnie jest w pełni autorskim projektem.
Gotham wygląda jeszcze mroczniej, gotyk jest obecny w niemal każdym kadrze, do tego wszystko spowija śnieg i lód. Barwy świata są ciemne i smutne. Z wrażeń estetycznych: to jeden z najlepszych wizualnie filmów jakie widziałem w życiu.
Burton łączy gatunki i konwencje (horror, czarna komedia, fantasy, trochę romansu, dramat), dodając do tego masę odniesień, symboliki i podtekstów, makabry, groteski czy kiczu. Smaczków czy puszczania oka do widza jest mnóstwo. Wychodzi mieszanka wybuchowa, nad którą Burton doskonale zapanował, pokazując niesamowite zdolności reżyserskie.
To chyba najmroczniejszy z dotychczasowych Batmanów, pokazujący prawdziwą i zwierzęcą naturę człowieka, a jednocześnie kruchą i skomplikowaną (Pingwin), jak i niezwykle przewrotną (Catwoman).
Michael Keaton pojawia się ponownie w roli ekscentrycznego Bruce'a Wayne'a. Podtrzymuje moje zdanie, że to najlepszy wybór jaki mógł paść. Niejednoznaczna rola Danny'ego DeVito jako Pingwin to majstersztyk, od którego przechodzą ciarki, no i jest jeszcze Michelle Pfeifer. O jej roli mógłbym napisać cały wpis. Jest wspaniała i jako fajtłapowata sekretarka Selina Kyle i jako niebezpieczna Catwoman. Cudowna. Kropka.
"Powrót Batmana" to - tak jak napisałem na początku - arcydzieło. Burton dał nam najlepszy film o Batmanie i jedną z najlepszych ekranizacji komiksu w historii kina, a przy tym całą swoją twórczość w pigułce (spotkałem się kiedyś z trafną opinią, że to nie film Burtona, a raczej film który jest Burtonem). Aż przeszły mnie ciarki po plecach. Mistrzostwo.
Miejsce 01. Jeździec bez Głowy (1999) - tak więc jesteśmy przy miejscu pierwszym. Dla mnie wybór był oczywisty. Kiedy tylko obejrzałem "Jeźdźca bez Głowy" wiedziałem, że to najlepsze co stworzył Burton w swojej kilkunastoletniej karierze. Arcydzieło to wciąż niewłaściwe słowo na określenie tego filmu. To coś znacznie większego.
Wiem, że wielu z was czytając powyższe słowa, powie, że przesadzam. Być może, ale naprawdę takie mam odczucia względem "Jeźdźca...". Film który przygniata przede wszystkim swoim klimatem - cudownie baśniowym, a jednocześnie mrocznym i niepokojącym (co podkreśla równie niepokojąca muzyka Elfmana).
To za co uwielbiam ten obraz to fakt, że został zrealizowany bez udziału komputerów, w starym stylu, przypominające stare horrory spod znaku "monsters movie". Swoje robi również scenografia i kostiumy - starannie przygotowane i zwyczajnie zachwycające. Film jest absolutnie olśniewający od strony wizualnej, coś fantastycznego, czego łatwo się nie zapomina.
To produkcja w której swoją klasę potwierdził również Johnny Depp (lata 90 to zdecydowanie jego najlepszy okres), a towarzyszy mu eteryczna i filigranowa Christina Ricci. Idealnie obsadzone są również role drugoplanowe jak choćby występ Christophera Walkena w roli Jeźdźca.
Urzekający to horror, a mi kończą się nawet słowa, aby opisać jak bardzo uwielbiam ten film i jak szczególne miejsce zajmuje w moim filmowym życiu. Burton stworzył dzieło które jest ze wszech miar godne polecenia i obejrzenia. A określenie "Arcydzieło" jak na razie musi wystarczyć.
Myślę, że wielu nie zgodziłoby się z moim wyborem pierwszego miejsca, ale tak jak napisałem wcześniej - ranking całkowicie opiera się na subiektywnych odczuciach co do filmografii Burtona.
A jak wygląda przyszłość i plany jednego z najciekawszych reżyserów przełomu XX i XXI wieku? Rok 2014 przyniesie nam wspaniale zapowiadającą się biografię malarki Margaret Keane pt. "Big Eyes". Obsada (Christoph Waltz i Amy Adams!!) oraz tematyka sugerują, że możemy dostać kawał dobrego kina. Kolejne projekty (jeszcze bez ustalonej daty premiery, w domyśle rok 2014-15) to sci-fi "Monsterpocalypse" (co do tego filmu mam złe przeczucia) oraz "The Addams Family" który ma zostać zrealizowany w technice animacji poklatkowej.
Jest na co czekać, Burton nie próżnuje, a my liczymy, że w końcu - po udanym "Frankenweenie" - wskoczy na właściwe tory w swojej artystycznej drodze.
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Ojciec nie opowiadał mi zwykłych bajek, tylko podczas pełni księżyca za pomocą sztucznej szczęki udawał, że zmienia się w wilkołaka. To były magiczne chwile. Pozostały we mnie i dzięki nim mogę robić takie filmy jak "Sweeney Todd"
~Tim Burton
Tim Burton to reżyser którego albo się kocha, albo nienawidzi. Myślę, że nie potrzeba się rozpisywać na temat tej postaci - każdy kto w jakimś stopniu jest zainteresowany kinematografią wypracował swoje zdanie na jego temat, a twórczość jest mu dobrze znana.
Przejdźmy więc do sedna - rankingu. Burton ma na swoim koncie 29 filmów, w tym 16 pełnometrażowych i to właśnie na tych ostatnich skupię uwagę w tym poście. Przy czym nie zapominając o dwóch wspaniałych krótkometrażówkach - "Vincent" oraz "Frankenweenie", które w twórczości Burtona zasługują na specjalne miejsce, bo gdzie indziej jeśli nie w "Vincencie" skrystalizował się unikalny styl reżysera?
Tak więc, zapraszam do lektury :)
PS. W rankingu nie znajdziecie "Wielkiej Przygody Pee-Wee Hermana", pełnometrażowego debiutu Burtona. Powód? Filmu nie miałem okazji jak dotąd obejrzeć :)
PS2. Nie wspominam tutaj również o filmach w których Burton odgrywał rolę producenta jak "Miasteczko Halloween" czy "9", które to obrazy często postrzegane są jako dzieła wyreżyserowane właśnie przez Burtona.
Miejsce 15. Planeta Małp (2001) - film który nie powinien powstać. Przynajmniej w interpretacji Burtona. Nie oszukujmy się - to nie jest jego estetyka, nie jego tzw. "klimat". Nie mam pojęcia dlaczego przystanął na realizację tak nie "burtonowskiego" tematu. I wyszło jak wyszło.
Wyszedł film nudny, pozbawiony jakiejkolwiek energii, czegoś co przyciągnęłoby widza do ekranu. Ciężko nawet dotrwać do napisów końcowych, bo całość zwyczajnie nuży. Obrazu nie ratuje nawet solidna obsada ról drugoplanowych - Helena Bonham Carter czy Tim Roth są świetni (ale w ich przypadku to standard). Jednak całkowicie nieprzekonująco wyszedł odtwórca głównej roli - Mark Wahlberg. Aktor który udowodnił, że stać go na zagranie w fantastyczny sposób ("Boogie Nights" czy "Infiltracja"), tutaj jest... zwyczajnie drewniany.
Są oczywiście i plusy, rewelacyjna scenografia i charakteryzacja - czyli strona wizualna filmu. To jednak za mało, aby powiedzieć, że to dobry obraz. Bo Burton w tym przypadku poległ. Zamiast męczenia się przy tym tytule polecam obejrzeć oryginał z 1968 roku.
Miejsce 14. Alicja w Krainie Czarów (2010) - powyżej przy "Planecie Małp" napisałem, że to film który nie powinien powstać przy udziale Burtona. Przy "Alicji..." sytuacja jest zupełnie odwrotna. Książkowy pierwowzór Lewisa Carolla to materiał na film niezwykle surrealistyczny, pokręcony i groteskowy.
I w wersji Burtona są tego surrealizmu przebłyski. Niestety tylko przebłyski. Największą i podstawową wadą filmu jest scenariusz i jego koncepcja. Zamiast zekranizować książkę Carolla, twórcy porwali się na swoisty sequel w wersji filmowej, przenosząc akcję kilka lat po wydarzeniach znanych z kart powieści. I czuć, że całość wymyślona jest na siłę. Fabuła redukuje się do wytartych schematów i znanych kliszy kina fantasy - wybraniec (tutaj Alicja) który musi uratować magiczną krainę. To już było.
Wad jest niestety więcej. Przede wszystkim rola Johny'ego Deppa, która to została wyeksponowana do zbyt dużych rozmiarów (a przecież Kapelusznik to postać zdecydowanie poboczna), a przy tym jak na złość widać tutaj wypalającego się aktorsko Deppa który nie uwolni się już chyba od maniery Jacka Sparrowa. Mógłbym wyliczać błędy i potknięcia twórców (drewniana Mia Wasikowska, zbyt dużo CGI i animacji komputerowej - Kraina Czarów wygląda sztucznie), ale po co? "Alicja..." to film zwyczajnie nieudany.
Miejsce 13. Mroczne Cienie (2012) - "Alicja..." zapoczątkowała w 2010 roku okres w filmografii Burtona który określić można "pasmem upadków artystycznych". "Mroczne Cienie" zrealizowane dwa lata później - niestety - kontynuowały to.
Nie zrozumcie mnie źle. Jest lepiej niż w przypadku "Alicji...". Jest mroczniej, inteligenty (aczkolwiek "suchy") humor, a najważniejsze - czuć Burtona ze swoich najlepszych lat, a Johnny Depp próbuje pokazać coś nowego. Ale brakuje tutaj jakiejś iskry, czegoś co zdecydowałoby, że to film w pełni udany.
Doskonała jest za to obsada drugoplanowa, która przewija się gdzieś za dominującym Deppem i Evą Green (której osobiście nie lubię, mimo, że talentu nie można jej odmówić) - Michelle Pfeifer, Helena Bonham Carter, Chloe Moretz, Bella Heathcote czy Jackie Earle Haley są w swoich rolach perfekcyjni. Zagrała także reszta - strona wizualna oraz dźwiękowa (soundtrack z piosenkami z lat 60. jest rewelacyjny - Alice Copper, Donovan, Iggy Pop itp.), a do tego - w jakiś pokrętny sposób - z każdym kolejnym seansem film zyskuje na atrakcyjności.
Miejsce 12. Marsjanie Atakują! (1996) - dochodzimy do jednego z filmów Burtona który został zmiażdżony przez krytykę i całkowicie źle zinterpretowany przez publiczność.
Zupełnie nie wiem czego widzowie się spodziewali po tym tytule, ale prawdopodobnie poważnego filmu o inwazji obcych. Inaczej nie umiem wytłumaczyć fali krytyki skierowanej w ten obraz. Toż to przecież film taki jaki być powinien. Pastisz, pełen absurdu i czarnego humoru.
Znakomita obsada (Nicholson! Close! Brosnam! DeVito! J.Fox!), która pokazała kapitalną grę aktorską (przy czym pokazując również niesamowity dystans do siebie i tego co robią), a do tego wspomniany wcześniej czarny humor który wprost wylewa się z ekranu.
Dlaczego więc tak nisko w rankingu? Proste - Burton nakręcił filmy lepsze, jednak ten nie odstaje od reszty - znakomite kino.
Miejsce 11. Charlie i Fabryka Czekolady (2005) - jedyny film z dorobku Burtona który nazwałbym stricte familijnym. Nie brak tutaj mroku czy cięższego humoru, ale jest to obraz zdecydowanie przyjazny młodszym widzom.
Co nie oznacza, że "Charlie..." to kino infantylne czy (!) nieudane. Przeciwnie. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że to jedna z lepszych rzeczy która wyszła spod ręki Burtona po roku 2000. Ciepły, przyjemny i przywołujący uśmiech na twarz - taki jest ten film. Świetny aktorsko (epizodyczna rola Christophera Lee jest rewelacyjna), wizualnie olśniewający, przy czym nie stroniący od zamierzonego kiczu.
Fakt, że są tutaj sceny wywołujące zażenowanie (śpiewające Oompa Lompasy), nie przysłania ogólnego obrazu całości. Osobiście polecam, bo to jeden z tych filmów do których wraca się z przyjemnością.
Miejsce 10. Sweeney Todd: Demoniczny Golibroda z Fleet Street (2007) - dla wielu jest to film który zapoczątkował spadek formy Burtona. Spotkałem się z opiniami, że reżyser zjadł własny ogon, nieznośnie przetwarzając ulubione schematy i powtarzając się. Trudno się nie zgodzić, bo to film w którym Burton nie pokazuje niczego nowego, przy czym (o ironio!) dając nam obraz genialny.
Co my tu mamy? Mrok, mrok, Johnny Depp, mrok. Tak, to chyba najmroczniejszy z dotychczasowych, nakręconych przez Burtona filmów. Atmosfera jest tak gęsta, że można ją kroić nożem, scenografia i oświetlenie przesiąknięte są zimnymi, pozbawionymi życia kolorami - dominuje szarość i czerń. Jest w tym jakiś urok. Wszystko wygląda niezwykle teatralnie. Sporo tutaj także makabry i brutalności. Jasne, przemoc jest przerysowana i groteskowa, jednak pod koniec jej wysokie stężenie niebezpiecznie zbliża film do granicy taniej makabreski, która bardziej śmieszy niż przeraża.
"Sweeney Todd" to jednak (czy może raczej przede wszystkim) musical. Jako taki film sprawdza się wyśmienicie. Aktorzy śpiewają nieczysto i nieprofesjonalnie, jednak to dodaje tylko piosenkom smaku. A fabuła? To kolejna wariacja na temat krwawej zemsty - w wersji Burtona oczywiście. Losy bohaterów są niezwykle przejmujące, a zakończenie wywołuje ciarki na plecach. Coś wspaniałego.
Miejsce 09. Batman (1989) - film dzięki któremu Burton wypłynął na szerokie wody filmowego świata i zapewnił mu uznanie krytyki oraz widowni. Był też pierwszym poważnym obrazem na podstawie komiksu superhero (tak, wiem "Superman" był wcześniej, jednak poważną ekranizacją nie umiem tego projektu nazwać).
Postać Batmana przed rokiem '89 dostała jedynie okryty złą sławą serial i film telewizyjny z Adamem Westem w roli głównej. Przepełniony infantylnością scenariusz, tragiczna gra aktorska, a do tego Batman i Robin wyglądający jakby uciekli z dziecięcego balu dla przebierańców. Mimo, że miało to jakiś urok lat 60 - to nie był film na który zasługiwał Batman. Burton taki film stworzył. Jednak na swoją modłę, nie trzymając się sztywno komiksowego pierwowzoru, co widać chociażby w designu Gotham - połączenia nowoczesnej architektoniki z gotykiem. Coś wspaniałego. W warstwie wizualnej takich "burtonowych" smaczków jest znacznie więcej.
Michael Keaton w roli Bruce'a Wayne'a był strzałem w dziesiątkę - bohater z mrocznymi tajemnicami, a jednak pełen dystansu i humoru (całkowite przeciwieństwo Bale'a w trylogii Nolana, gdzie Bruce jest cierpiącym męczennikiem). Keatonowi partneruje Kim Basinger w roli dziennikarki Vicky Vale, cóż powiedzieć? Jest świetna. Jednak to Jack Nicholson kradnie cały show. Joker w jego interpretacji to mistrzostwo (któremu dorównał tylko Heath Ledger w "Mrocznym Rycerzu").
Precyzyjna reżyseria Burtona, klimat i scenografia, niezapomniana muzyka Danny'ego Elfmana - cudowny film.
Miejsce 08. Frankenweenie (2012) - przyznaję, po "Mrocznych Cieniach" zwątpiłem w Tima Burtona. Byłem skłonny przyklasnąć opinią o jego wypalających się zdolnościach i pomysłach. Jednak wtedy, kiedy porzuciłem nadzieję, w grudniu roku pańskiego 2012 do kin wszedł "Frankenweenie"
Burton sięgnął po jedną z pierwszych swoich krótkometrażówek i postanowił rozwinąć jej fabułę. Chwała mu za to. Do tego zrealizowany metodą animacji poklatkowej, w czerni i bieli, przy rewelacyjnym dubbingu (Winona Ryder, Catherine O'Hara czy Martin Landau - tak, brak tutaj Johnny'ego Deppa! można rzec tylko: nareszcie). Wyszła słodko-gorzka animacja, niezwykle sentymentalna i piękna - pod względem fabularnym, jak i plastycznym.
Jeśli także ktoś z was skreślił już Burtona, a nie widział jeszcze "Frankenweenie" powinien jak najprędzej to nadrobić. A jest warto, naprawdę.
Miejsce 07. Gnijąca Panna Młoda (2005) - komentarz przy tym miejscu mógłbym ograniczyć do jednego, prostego zdania: "Gnijąca Panna Młoda" to najlepsza animacja jaką stworzył Burton. Kropka.
Ale rozwinę: technicznie to film powalający na kolana. Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy jaką wykonali animatorzy (pamiętajmy, że to animacja poklatkowa - ustawianie lalek itp.), każdy ruch postaci to poezja. Ogromny szacunek. Do tego Danny Elfman stworzył jeden z najpiękniejszych filmowych soundtracków (wystarczy posłuchać motywu przewodniego czy też tego utworu). Dubbing na najwyższym poziomie, Johnny Depp i Helena Bonham Carter grają swoim głosem niezwykle subtelnie i minimalistycznie.
No i klimat. Tak magicznego i tajemniczego klimatu nie uświadczycie nigdzie indziej, w żadnej innej "bajce". Najlepsza animacja Burtona i jedna z najlepszych w ogóle.
Miejsce 06. Sok z Żuka (1988) - zanim Burton nakręcił "Batmana" i zdobył szeroką sławę, stając się bardzo rozpoznawalnym reżyserem, stworzył jeden z najbardziej oryginalnych i zakręconych filmów w historii kina.
To czarna komedia w pełnym tego słowa znaczeniu. Humor gęsty jak smoła, pełen absurdu który wypełnia inteligentne dialogi. Do tego pokręcona fabuła, wypełniona jeszcze bardziej pokręconymi postaciami.
O sile tego filmu stanowią aktorzy. Tak doskonała obsada w jednym filmie to popis aktorski na najwyższym szczeblu - Alec Baldwin, Geena Davis, Michael Keaton (chyba najbardziej nieoczywista rola w jego karierze), Winona Ryder, Jeffrey Jones, Catherine O'Hara i wielu innych doskonałych aktorów.
Burton serwuje nam również ucztę dla oczu, bo film nakręcony jest perfekcyjnie (a pamiętajmy, że to dopiero początki), plus świetna warstwa dźwiękowa (muzyka - ponownie Danny Elfman). Najlepsze komedia wszech czasów? W mojej opinie, owszem.
Miejsce 05. Duża Ryba (2003) - najbardziej wyróżniający się film w barwnej filmografii Burtona, jest w nim coś absolutnie wyjątkowego. Lubię nazywać tę produkcję "Forrestem Gumpem według Tima Burtona". I myślę, że wielu również znalazłoby pewne analogie w tych dwóch filmach.
Co mógłbym jeszcze napisać o tym dziele? Wspomniałem już, że jest wyjątkowe? Jasne, ale pozwólcie, że się powtórzę - to jest film wyjątkowy. Nigdy wcześniej (no może jedynie w "Edwardzie..."), ani później Burton nie poprowadził narracji filmowej w tak poetycki i piękny sposób. Do tego wsparty został przez fantastyczne zdjęcia (te kolory!) i muzykę Elfmana.
A do tego wszystkiego Burton zatrudnił aktorów z którymi wcześniej nigdy przedtem nie spotkał się jeszcze na planie filmowym. Rezultaty? Więcej niż zadowalające. Ba! Ewana McGregora czy Alison Lohman z wielką chęcią zobaczyłbym jeszcze kiedyś w jakiejś produkcji Burtona (nie wspominając o Marion Cotillard czy Steve Buscemi).
"Duża Ryba" to obraz który porusza najskrytsze struny w duszy, śmiesząc i niejednokrotnie wzruszając. Sprawia, że na chwilę możemy zapomnieć o tym co wokoło nas i daje niezapomnianą szansę przeżycia wyjątkowej historii.
Miejsce 04. Edward Nożycoręki (1990) - film o którym napisano już dostatecznie dużo. Nie sposób przejść obok niego obojętnie. Dla wielu jest to najważniejsze dzieło Tima Burtona - całkowicie autorskie, może nawet najbardziej osobiste (?).
Bo oglądając "Edwarda..." ma się wrażenie jakby obcowało się z samym umysłem Burtona, wchodząc wgłąb niego. Jakby reżyser pokazywał nam swoje wnętrze, to co znajduje się w jego duszy. I chyba dlatego to film tak ważny, piękny i niezwykły. Historia o wyobcowaniu, niezrozumieniu oraz potrzebie miłości i akceptacji. Przejmująca i wzruszająca do łez. Bez kombinowania, filozofowania, pseudointelektualnego bełkotu. To historia prosta i w swej prostocie wspaniała.
Wspaniale wypada również dwójka głównych aktorów - Johnny Depp (który dzięki roli Edwarda zyskał rozgłos) i Winona Ryder, a w planie drugoplanowym sam Vincent Price (Burton w dzieciństwie był jego wielbicielem).
Burton dał upust swojej wyobraźni. Całkowicie. I dzięki temu powstało dzieło które zapisze się w historii kina złotymi zgłoskami.
Miejsce 03. Ed Wood (1994) - filmowe biografie rządzą się swoimi prawami (czy raczej schematami), niejednokrotnie stając się ckliwą hollywoodzką papką nie do przetrawienia. Burton wywraca to wszystko do góry nogami. Bo "Ed Wood" to burtonowski przepis na biografię. Niezwykle apetyczny.
Ed Wood który został "uhonorowany" tytułem "najgorszego reżysera w historii" to chyba ostatnia postać jaka zostałoby zaszczycona filmową biografią - nie dla Burtona. Ponieważ dla niego Ed Wood jest raczej źródłem inspiracji i fascynacji.
Burton bawi się konwencją biografii, przetwarzając ją na swój sposób, nie ograniczając się w żaden sposób. W genialny sposób łączy komedię z dramatem, dając w rezultacie historię zajmującą i hipnotyzującą.
W dużej mierze do takiego stanu rzeczy przyczyniła się - jakże trafiona - decyzja o zrealizowaniu filmu w czerni i bieli, a także popisowa rola Deppa oraz fantastyczna Martina Landau'a, standardowo, jak to u Burtona mocarny jest plan drugi, kogo tu mamy? Chociażby Billa Murray'a czy Jeffrey'a Jonesa.
To biografia inna niż wszystkie, która zaskakuje i zachwyca. Burton pokazuje się od innej strony, na stanowisku reżysera, jednocześnie dodając to co najlepsze z jego twórczości. Trzeba obejrzeć obowiązkowo!
Miejsce 02. Powrót Batmana (1992) - dochodzimy wreszcie do filmu który jest arcydziełem skończonym, o którym mogę pisać tylko w superlatywach. Doskonały, genialny i cudowny. Bez epitetów się nie obejdzie.
Po sukcesie "Batmana" Burton dostał kredyt zaufania od Warner Bros. i całkowicie wolna rękę w tworzeniu kolejnej części, bez ingerowania producentów. Burton wykorzystał sytuację w 100%, dając film na podstawie komiksu, który jednocześnie jest w pełni autorskim projektem.
Gotham wygląda jeszcze mroczniej, gotyk jest obecny w niemal każdym kadrze, do tego wszystko spowija śnieg i lód. Barwy świata są ciemne i smutne. Z wrażeń estetycznych: to jeden z najlepszych wizualnie filmów jakie widziałem w życiu.
Burton łączy gatunki i konwencje (horror, czarna komedia, fantasy, trochę romansu, dramat), dodając do tego masę odniesień, symboliki i podtekstów, makabry, groteski czy kiczu. Smaczków czy puszczania oka do widza jest mnóstwo. Wychodzi mieszanka wybuchowa, nad którą Burton doskonale zapanował, pokazując niesamowite zdolności reżyserskie.
To chyba najmroczniejszy z dotychczasowych Batmanów, pokazujący prawdziwą i zwierzęcą naturę człowieka, a jednocześnie kruchą i skomplikowaną (Pingwin), jak i niezwykle przewrotną (Catwoman).
Michael Keaton pojawia się ponownie w roli ekscentrycznego Bruce'a Wayne'a. Podtrzymuje moje zdanie, że to najlepszy wybór jaki mógł paść. Niejednoznaczna rola Danny'ego DeVito jako Pingwin to majstersztyk, od którego przechodzą ciarki, no i jest jeszcze Michelle Pfeifer. O jej roli mógłbym napisać cały wpis. Jest wspaniała i jako fajtłapowata sekretarka Selina Kyle i jako niebezpieczna Catwoman. Cudowna. Kropka.
"Powrót Batmana" to - tak jak napisałem na początku - arcydzieło. Burton dał nam najlepszy film o Batmanie i jedną z najlepszych ekranizacji komiksu w historii kina, a przy tym całą swoją twórczość w pigułce (spotkałem się kiedyś z trafną opinią, że to nie film Burtona, a raczej film który jest Burtonem). Aż przeszły mnie ciarki po plecach. Mistrzostwo.
Miejsce 01. Jeździec bez Głowy (1999) - tak więc jesteśmy przy miejscu pierwszym. Dla mnie wybór był oczywisty. Kiedy tylko obejrzałem "Jeźdźca bez Głowy" wiedziałem, że to najlepsze co stworzył Burton w swojej kilkunastoletniej karierze. Arcydzieło to wciąż niewłaściwe słowo na określenie tego filmu. To coś znacznie większego.
Wiem, że wielu z was czytając powyższe słowa, powie, że przesadzam. Być może, ale naprawdę takie mam odczucia względem "Jeźdźca...". Film który przygniata przede wszystkim swoim klimatem - cudownie baśniowym, a jednocześnie mrocznym i niepokojącym (co podkreśla równie niepokojąca muzyka Elfmana).
To za co uwielbiam ten obraz to fakt, że został zrealizowany bez udziału komputerów, w starym stylu, przypominające stare horrory spod znaku "monsters movie". Swoje robi również scenografia i kostiumy - starannie przygotowane i zwyczajnie zachwycające. Film jest absolutnie olśniewający od strony wizualnej, coś fantastycznego, czego łatwo się nie zapomina.
To produkcja w której swoją klasę potwierdził również Johnny Depp (lata 90 to zdecydowanie jego najlepszy okres), a towarzyszy mu eteryczna i filigranowa Christina Ricci. Idealnie obsadzone są również role drugoplanowe jak choćby występ Christophera Walkena w roli Jeźdźca.
Urzekający to horror, a mi kończą się nawet słowa, aby opisać jak bardzo uwielbiam ten film i jak szczególne miejsce zajmuje w moim filmowym życiu. Burton stworzył dzieło które jest ze wszech miar godne polecenia i obejrzenia. A określenie "Arcydzieło" jak na razie musi wystarczyć.
Myślę, że wielu nie zgodziłoby się z moim wyborem pierwszego miejsca, ale tak jak napisałem wcześniej - ranking całkowicie opiera się na subiektywnych odczuciach co do filmografii Burtona.
A jak wygląda przyszłość i plany jednego z najciekawszych reżyserów przełomu XX i XXI wieku? Rok 2014 przyniesie nam wspaniale zapowiadającą się biografię malarki Margaret Keane pt. "Big Eyes". Obsada (Christoph Waltz i Amy Adams!!) oraz tematyka sugerują, że możemy dostać kawał dobrego kina. Kolejne projekty (jeszcze bez ustalonej daty premiery, w domyśle rok 2014-15) to sci-fi "Monsterpocalypse" (co do tego filmu mam złe przeczucia) oraz "The Addams Family" który ma zostać zrealizowany w technice animacji poklatkowej.
Jest na co czekać, Burton nie próżnuje, a my liczymy, że w końcu - po udanym "Frankenweenie" - wskoczy na właściwe tory w swojej artystycznej drodze.
poniedziałek, 1 kwietnia 2013
Nick Cave & The Bad Seeds - Push The Sky Away [Recenzja]
Zespół: Nick Cave & The Bad Seeds
Tytuł albumu: Push The Sky Away
Rok wydania: 2013
Gatunek: Rock alternatywny
Moja recenzja
"And some people say It's just rock'n'roll but it gets you right down to your soul"
Nick Cave i spółka nie musieli nagrywać tego albumu. Mimo, że jest to zespół który nigdy nie osiągnął większego sukcesu komercjalnego, pod względem artystycznym nie ma sobie równych - dlatego po ostatnim wydawnictwie z 2008 roku mogli odejść na zasłużoną emeryturę. Jednak w bieżącym roku Cave zaskoczył fanów wydając krążek pod nazwą "Push The Sky Away" na którym można odnaleźć muzykę płynącą prosto z głębi serca i duszy, bez jakiejkolwiek pretensjonalności i udowadniania czegokolwiek. Bo Nick Cave nie musi udowadniać niczego. To artysta z krwi i kości.
W ostatnim czasie Nick Cave szalał. W roku 2004 wraz ze swoim sztandardowym zespołem The Bad Seeds nagrał podwójną płytę "Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus" która odsłaniała nowe oblicze tejże grupy - bardziej rockowe, z mocnymi, przesterowanymi partiami gitarowymi. Rok 2008 przyniósł płytę "Dig!!! Lazarus, Dig!!!", wypełnioną po brzegi rock'n'rollowym brzmieniem lat 70 i 80. Następnie Cave zawiązał nowy, poboczny zespół Grinderman z którym nagrał dwa rewelacyjne albumy - punkowe, agresywne - czysty rock. I chyba nadszedł moment w którym Nick Cave wyszalał się za wszystkie czasy. "Push The Sky Away" to bowiem powrót do twórczości The Bad Seeds za którą pokochałem ten zespół - muzyka stonowana, melancholijna, minimalistyczna i niezwykle nastrojowa.
Po pierwszym przesłuchaniu tejże płyty nie byłem zachwycony, o ile single promujące album "We Know Who U R" i "Jubilee Street" oczarowały mnie od pierwszych dźwięków, to już reszta wydawała mi się dziwnie bezbarwna i pozbawiona większego polotu. Dopiero kiedy przesłuchałem jej drugi i trzeci raz, w słuchawkach na uszach, zimowym wieczorem, płyta zyskała u mnie status niezwykłej.
Zacznijmy od początku. Utwór otwierający, będący również pierwszym singlem "We Know Who U R" przywodzi na myśl najlepsze dokonania Cave'a z płyt "No More Shall We Part" czy "The Boatmans's Call". Piosenka przepiękna, ale jednocześnie niepokojąca, prowadząca przez klawisze i pomruki basu, a całość podkreślana jest przez cudowne dźwięki fletu (wygrywane przez Warrena Ellisa). Kolejne piosenki - "Wide Lovely Eyes" i "Water's Edge" - utrzymane są w podobnym klimacie i nastroju. Track numer 4 to "Jubilee Street" który jest jednym z najjaśniejszych punktów płyty. Pod względem muzycznym to prawdziwa perełka idealnie komponująca się z mrocznym tekstem Cave'a. Dalej The Bad Seeds nie schodzą z rewelacyjnego poziomu - "Mermaids", "We Real Cool", Finishing Jubilee Street" to świetne ballady wypełnione pulsującym basem i delikatną, subtelną perkusją. Mimo, że cała płyta utrzymana jest w mrocznym, ciężkim klimacie, to dopiero w "Higgs Boson Blues" zespół osiągnął szczyt niepokojącego klimatu - w warstwie tekstowej przepełnione psychodelicznymi wizjami, które nabierają mocy wraz z narastająca muzyką. Utwór zamykający krążek to tytułowe "Push The Sky Away" - piękne, ale i depresyjne.
Warstwa tekstowa to (jak zawsze u Cave'a) najwyższy poziom, bez tych poetyckich, refleksyjnych tekstów ten album nie miałby racji bytu. Dużą aktywnością na albumie odznacza się również multiinstrumentalista Warren Ellis - jego partie skrzypcowe to majstersztyk, nadające całej płycie niepowtarzalnego klimatu. Świetnie prezentuje się również sama oprawa graficzna tego krążka - okładka jest jedną z najlepszych w historii zespołu, a do tego rewelacyjnie koresponduje z zawartością płyty.
Nick Cave & The bad Seeds to zespół który zawsze ciężko było zaklasyfikować do jakiegokolwiek gatunku, a ich najnowsze wydawnictwo tego nie ułatwia - "Push The Sky Away" to płyta niejednoznaczna, trudna i wymagająca skupienia, a jednocześnie kojąca i skłaniająca do zadumy. To Nick Cave jakiego uwielbiam słuchać. Bez owijania w bawełnę: "Push The Sky Away" to jedno z najlepszych dokonań The Bad Seeds.
Moja ocena:
9,5/10
Tracklista:
1. We Know Who U R (4:04)
2. Wide Lovely Eyes (3:40)
3. Water's Edge (3:49)
4. Jubilee Street (6:35)
5. Mermaids (3:49)
6. We Real Cool (4:18)
7. Finishing Jubilee Street (4:28)
8. Higgs Boson Blues (7:50)
9. Push The Sky Away (4:07)
PS. 4 lipca 2013 Nick Cave & The Bad Seeds zagrają na Open'er Festival w Gydni. Oj, chyba trzeba zacząć zbierać fundusze - to będzie niezwykłe wydarzenie!
Tytuł albumu: Push The Sky Away
Rok wydania: 2013
Gatunek: Rock alternatywny
Moja recenzja
"And some people say It's just rock'n'roll but it gets you right down to your soul"
Nick Cave i spółka nie musieli nagrywać tego albumu. Mimo, że jest to zespół który nigdy nie osiągnął większego sukcesu komercjalnego, pod względem artystycznym nie ma sobie równych - dlatego po ostatnim wydawnictwie z 2008 roku mogli odejść na zasłużoną emeryturę. Jednak w bieżącym roku Cave zaskoczył fanów wydając krążek pod nazwą "Push The Sky Away" na którym można odnaleźć muzykę płynącą prosto z głębi serca i duszy, bez jakiejkolwiek pretensjonalności i udowadniania czegokolwiek. Bo Nick Cave nie musi udowadniać niczego. To artysta z krwi i kości.
W ostatnim czasie Nick Cave szalał. W roku 2004 wraz ze swoim sztandardowym zespołem The Bad Seeds nagrał podwójną płytę "Abattoir Blues/The Lyre of Orpheus" która odsłaniała nowe oblicze tejże grupy - bardziej rockowe, z mocnymi, przesterowanymi partiami gitarowymi. Rok 2008 przyniósł płytę "Dig!!! Lazarus, Dig!!!", wypełnioną po brzegi rock'n'rollowym brzmieniem lat 70 i 80. Następnie Cave zawiązał nowy, poboczny zespół Grinderman z którym nagrał dwa rewelacyjne albumy - punkowe, agresywne - czysty rock. I chyba nadszedł moment w którym Nick Cave wyszalał się za wszystkie czasy. "Push The Sky Away" to bowiem powrót do twórczości The Bad Seeds za którą pokochałem ten zespół - muzyka stonowana, melancholijna, minimalistyczna i niezwykle nastrojowa.
Po pierwszym przesłuchaniu tejże płyty nie byłem zachwycony, o ile single promujące album "We Know Who U R" i "Jubilee Street" oczarowały mnie od pierwszych dźwięków, to już reszta wydawała mi się dziwnie bezbarwna i pozbawiona większego polotu. Dopiero kiedy przesłuchałem jej drugi i trzeci raz, w słuchawkach na uszach, zimowym wieczorem, płyta zyskała u mnie status niezwykłej.
Zacznijmy od początku. Utwór otwierający, będący również pierwszym singlem "We Know Who U R" przywodzi na myśl najlepsze dokonania Cave'a z płyt "No More Shall We Part" czy "The Boatmans's Call". Piosenka przepiękna, ale jednocześnie niepokojąca, prowadząca przez klawisze i pomruki basu, a całość podkreślana jest przez cudowne dźwięki fletu (wygrywane przez Warrena Ellisa). Kolejne piosenki - "Wide Lovely Eyes" i "Water's Edge" - utrzymane są w podobnym klimacie i nastroju. Track numer 4 to "Jubilee Street" który jest jednym z najjaśniejszych punktów płyty. Pod względem muzycznym to prawdziwa perełka idealnie komponująca się z mrocznym tekstem Cave'a. Dalej The Bad Seeds nie schodzą z rewelacyjnego poziomu - "Mermaids", "We Real Cool", Finishing Jubilee Street" to świetne ballady wypełnione pulsującym basem i delikatną, subtelną perkusją. Mimo, że cała płyta utrzymana jest w mrocznym, ciężkim klimacie, to dopiero w "Higgs Boson Blues" zespół osiągnął szczyt niepokojącego klimatu - w warstwie tekstowej przepełnione psychodelicznymi wizjami, które nabierają mocy wraz z narastająca muzyką. Utwór zamykający krążek to tytułowe "Push The Sky Away" - piękne, ale i depresyjne.
Warstwa tekstowa to (jak zawsze u Cave'a) najwyższy poziom, bez tych poetyckich, refleksyjnych tekstów ten album nie miałby racji bytu. Dużą aktywnością na albumie odznacza się również multiinstrumentalista Warren Ellis - jego partie skrzypcowe to majstersztyk, nadające całej płycie niepowtarzalnego klimatu. Świetnie prezentuje się również sama oprawa graficzna tego krążka - okładka jest jedną z najlepszych w historii zespołu, a do tego rewelacyjnie koresponduje z zawartością płyty.
Nick Cave & The bad Seeds to zespół który zawsze ciężko było zaklasyfikować do jakiegokolwiek gatunku, a ich najnowsze wydawnictwo tego nie ułatwia - "Push The Sky Away" to płyta niejednoznaczna, trudna i wymagająca skupienia, a jednocześnie kojąca i skłaniająca do zadumy. To Nick Cave jakiego uwielbiam słuchać. Bez owijania w bawełnę: "Push The Sky Away" to jedno z najlepszych dokonań The Bad Seeds.
Moja ocena:
9,5/10
Tracklista:
1. We Know Who U R (4:04)
2. Wide Lovely Eyes (3:40)
3. Water's Edge (3:49)
4. Jubilee Street (6:35)
5. Mermaids (3:49)
6. We Real Cool (4:18)
7. Finishing Jubilee Street (4:28)
8. Higgs Boson Blues (7:50)
9. Push The Sky Away (4:07)
PS. 4 lipca 2013 Nick Cave & The Bad Seeds zagrają na Open'er Festival w Gydni. Oj, chyba trzeba zacząć zbierać fundusze - to będzie niezwykłe wydarzenie!
środa, 30 maja 2012
Ostatnio obejrzane #1 - Saga "Obcy"
Wreszcie! Od pewnego czasu zabierałem się do obejrzenia całej sagi o kosmicznym brzydalu i jego wesołej rodzince. Oto moje wrażenia z każdej z części:
Obcy: 8 Pasażer Nostromo (Alien)
Rok produkcji: 1979
Reżyseria: Ridley Scott
Gatunek: Horror, Sci-fi
Tutaj nie będę nawet trochę oryginalny, ponieważ to bezsprzecznie najlepsza część sagi. Klasyka kina sci-fi, klasyka horroru. Tutaj zachwyca dosłownie wszystko: począwszy od niesamowitej, "lepkiej" scenografii, mrocznych, dostatecznie ciemnych zdjęć, kończąc na wspaniałej reżyserii. Jednak ponad wszytko wybija się atmosfera, klimat: niepokojący, drażniący, niedający widzowi wytchnienia, sprawiający, że każda kolejna scena przynosi nieopisane wrażenia: ciarki na plecach gwarantowane. Moje wyliczenia mocnych stron tego dzieła mogą nie mieć końca (bo przecież można jeszcze napisać o aktorstwie, muzyce, efektach - wszystko to najwyższa półka), dlatego ograniczę się do prostego zdania podsumowującego: ten film trzeba zobaczyć - pozycja obowiązkowa!
Moja ocena: 9/10
Obcy - Decydujące Starcie (Aliens)
Rok produkcji: 1986
Reżyseria: James Cameron
Gatunek: Horror, Sci-fi, Akcja
Pierwsza część wyreżyserowana przez Ridleya Scotta była właściwie filmem wyciszonym - twórcy stawiali na atmosferę, na sceny "skradankowe", na ciemne i ciasne korytarze. W części drugiej jest podobnie, ale całość nabrała efektowności i dużego rozmachu, wszystkiego jest więcej i wydawać by się mogło, że psuje to wrażenia jakie mamy po obejrzeniu pierwszej części, ale jest dosłownie odwrotnie. To wciąż rewelacyjny obraz, równie dobry jak poprzednik, a w niektórych momentach nawet go przewyższający. Fakt, że postawiono tutaj na akcję, a nie na rasowy horror, nie psuje wrażenia z seansu. Polecam!
Moja ocena: 9/10
Obcy 3 (Alien 3)
Rok produkcji: 1992
Reżyseria: David Fincher
Gatunek: Horror, Sci-fi
I dochodzimy do momentu w którym seria o obcym traci na jakości, a poziom wykonania niewyobrażalnie spada w dół. Wydawać by się mogło, że to naprawdę dobry film: zrezygnowanie z widowiskowej akcji i powrót w klaustrofobiczne obszary. A mimo to w czasie oglądanie ma się ciągłe wrażenie, że coś zwyczajnie zgrzyta. Jest klimat, ale wszystko to jakieś takie bez emocji. Fabuła jest dobra, ta historia miała potencjał, niestety niewykorzystany przez twórców - bo pierwsza godzina jest naprawdę dobra, później całość obniża loty. Jeśli chodzi o Davida Finchera, to uważam, że jest to jeden z najlepszych współczesnych reżyserów, ale "Obcy 3" to nie był dobry debiut.
Moja ocena: 5/10
Obcy: Przebudzenie (Alien: Resurrection)
Rok produkcji: 1997
Reżyseria: Jean-Pierre Jeunet
Gatunek: Horror, Sci-fi
W przypadku czwartej części obcego nie warto nawet dużo pisać, bo to co zrobiono z tą serią można określić zwyczajnym skokiem na kasę. Scenariusz nie trzyma się kupy, aktorstwo kuleje, a całość pozbawiona jest jakiegokolwiek klimatu: nie ma mroku, nie ma niepewności i niepokoju, są za to głupkowate sceny który wręcz zakrawają o pastisz. Plusy? Ja znajduje tylko jeden: efekty specjalne na bardzo wysokim poziomie, zdecydowanie najlepsze z całej serii. Jednak to chyba za mało na uratowanie tego "czegoś". Szczerze odradzam.
Moja ocena: 4/10
Teraz pozostaje nam czekać na nowy film samego Ridleya Scotta "Prometeusz" który będzie prequelem sagi. Pokładam w tym projekcie ogromne nadzieje i wierzę, że będzie to obraz nawet na poziomie pierwszej części. Trzymamy kciuki!
PS. Na koniec dwa plakaty: jeden wykonany przez Adama Rabalaisa do pierwszej części sagi, drugi zaś przez Tomasza Opasińskiego do części drugiej:
Obcy: 8 Pasażer Nostromo (Alien)
Rok produkcji: 1979
Reżyseria: Ridley Scott
Gatunek: Horror, Sci-fi
Tutaj nie będę nawet trochę oryginalny, ponieważ to bezsprzecznie najlepsza część sagi. Klasyka kina sci-fi, klasyka horroru. Tutaj zachwyca dosłownie wszystko: począwszy od niesamowitej, "lepkiej" scenografii, mrocznych, dostatecznie ciemnych zdjęć, kończąc na wspaniałej reżyserii. Jednak ponad wszytko wybija się atmosfera, klimat: niepokojący, drażniący, niedający widzowi wytchnienia, sprawiający, że każda kolejna scena przynosi nieopisane wrażenia: ciarki na plecach gwarantowane. Moje wyliczenia mocnych stron tego dzieła mogą nie mieć końca (bo przecież można jeszcze napisać o aktorstwie, muzyce, efektach - wszystko to najwyższa półka), dlatego ograniczę się do prostego zdania podsumowującego: ten film trzeba zobaczyć - pozycja obowiązkowa!
Moja ocena: 9/10
Obcy - Decydujące Starcie (Aliens)
Rok produkcji: 1986
Reżyseria: James Cameron
Gatunek: Horror, Sci-fi, Akcja
Pierwsza część wyreżyserowana przez Ridleya Scotta była właściwie filmem wyciszonym - twórcy stawiali na atmosferę, na sceny "skradankowe", na ciemne i ciasne korytarze. W części drugiej jest podobnie, ale całość nabrała efektowności i dużego rozmachu, wszystkiego jest więcej i wydawać by się mogło, że psuje to wrażenia jakie mamy po obejrzeniu pierwszej części, ale jest dosłownie odwrotnie. To wciąż rewelacyjny obraz, równie dobry jak poprzednik, a w niektórych momentach nawet go przewyższający. Fakt, że postawiono tutaj na akcję, a nie na rasowy horror, nie psuje wrażenia z seansu. Polecam!
Moja ocena: 9/10
Obcy 3 (Alien 3)
Rok produkcji: 1992
Reżyseria: David Fincher
Gatunek: Horror, Sci-fi
I dochodzimy do momentu w którym seria o obcym traci na jakości, a poziom wykonania niewyobrażalnie spada w dół. Wydawać by się mogło, że to naprawdę dobry film: zrezygnowanie z widowiskowej akcji i powrót w klaustrofobiczne obszary. A mimo to w czasie oglądanie ma się ciągłe wrażenie, że coś zwyczajnie zgrzyta. Jest klimat, ale wszystko to jakieś takie bez emocji. Fabuła jest dobra, ta historia miała potencjał, niestety niewykorzystany przez twórców - bo pierwsza godzina jest naprawdę dobra, później całość obniża loty. Jeśli chodzi o Davida Finchera, to uważam, że jest to jeden z najlepszych współczesnych reżyserów, ale "Obcy 3" to nie był dobry debiut.
Moja ocena: 5/10
Obcy: Przebudzenie (Alien: Resurrection)
Rok produkcji: 1997
Reżyseria: Jean-Pierre Jeunet
Gatunek: Horror, Sci-fi
W przypadku czwartej części obcego nie warto nawet dużo pisać, bo to co zrobiono z tą serią można określić zwyczajnym skokiem na kasę. Scenariusz nie trzyma się kupy, aktorstwo kuleje, a całość pozbawiona jest jakiegokolwiek klimatu: nie ma mroku, nie ma niepewności i niepokoju, są za to głupkowate sceny który wręcz zakrawają o pastisz. Plusy? Ja znajduje tylko jeden: efekty specjalne na bardzo wysokim poziomie, zdecydowanie najlepsze z całej serii. Jednak to chyba za mało na uratowanie tego "czegoś". Szczerze odradzam.
Moja ocena: 4/10
Teraz pozostaje nam czekać na nowy film samego Ridleya Scotta "Prometeusz" który będzie prequelem sagi. Pokładam w tym projekcie ogromne nadzieje i wierzę, że będzie to obraz nawet na poziomie pierwszej części. Trzymamy kciuki!
PS. Na koniec dwa plakaty: jeden wykonany przez Adama Rabalaisa do pierwszej części sagi, drugi zaś przez Tomasza Opasińskiego do części drugiej:
środa, 23 maja 2012
W skrócie #2
Na pocieszenie po kilku średnich i jednym koszmarnym plakacie trzeciego Batmana Nolana, kilka rewelacyjnych pochodzących z projektów przygotowywanych na końcówkę tego roku oraz na przyszły, 2013:
1. Django Uchained (2012) reż. Quentin Tarantino
2. Killing Them Softly (2012) reż. Andrew Dominik
3. Moonrise Kingdom (2012) reż. Wes Anderson
A na deser teaserowy plakat do szykowanego na przyszły rok sequela wspaniałego Sin City. Mimo, że poster ukazał się już ponad tydzień temu, to wciąż nie potwierdzono czy jest oficjalny, mam jednak nadzieję, że tak w istocie jest, ponieważ to naprawdę dobry plakat: prosty, ale idealnie oddaje ducha filmu:
W skrócie #1
Wczoraj na facebookowej stronie filmu "The Dark Knight Rises" pojawił się nowy plakat tegoż projektu. I ja się pytam: CO TO JEST?!
No cóż, jak na razie kampania reklamowa nowego filmu Nolana nie jest niczym wyjątkowym (w przeciwieństwie do "Batman Początek" i "Mroczny Rycerz"), poza świetnymi zwiastunami. Nie powiem zaczęło się dobrze:
Moje pierwsze wrażenie: fanmade, przecież tak okropny poster, rażący prostymi efektami graficznymi wykonanymi w photoshopie, nie może być oficjalnym i do tego promującym obraz Christophera Nolana, którego filmy zawsze, nawet jeśli były blockbusterami dostawały porządne plakaty.
Na szczęście dzisiaj ukazało się sześć nowych plakatów z poszczególnymi bohaterami, które prezentują się znacznie lepiej, jednak wciąż bez większych zachwytów (grunt, że utrzymana została ciemna kolorystyka wszechobecna na pierwszych plakatach i zwiastunach):
PS. Anne Hathaway w stroju Catwoman wygląda rewelacyjnie!
niedziela, 20 maja 2012
Na małym ekranie #1
Terra Nova (2011), Serial TV
Liczba sezonów: 1 (13 odcinków)
Nie będę ukrywał, że "Terra Nova" był serialem na który czekałem z niecierpliwością i zainteresowaniem. Fabuła która ocierała się o tematykę prehistorii, podróże w czasie i nazwisko Stevena Spielberga jako producenta - to mógł być wspaniały projekt z gatunku science-fiction. Mógł.
Ale wyszło jak wyszło, a całość można podsumować krótkim: niewykorzystany potencjał. Te słowa wręcz powinny być etykietą przyklejoną do tej produkcji. Właściwie nie trzeba dużo pisać: infantylny, schematyczny i okropnie nudny scenariusz, aktorstwo (bez wyjątków) sztuczne i drewniane, nie wspominając już o drętwych dialogach i niezwykle nielogicznych, wręcz głupich sytuacjach (deus ex machina to powszechne zjawisko). Złe aspekty serialu można wymieniać w nieskończoność, bo to naprawdę, od strony fabularnej koszmarna produkcja.
Jednak całość nadrabia (tylko trochę) stroną wizualną, bo efekty jak na produkcję przeznaczoną na mały ekran, są naprawdę dobre. Nie powalają, często rażą sztucznością, ale na tle innych wad zasługują na wyróżnienie. Również muzyka nie jest najniższych lotów, mimo, że jest to wyłącznie soundtrack ilustrujący dane sceny (nie polecam słuchania w oderwaniu od obrazu), typowe melodie przygodowe, w serialu sprawdza się dobrze.
Wydawać by się mogło, że serialu oglądać nie warto, a z mojej wypowiedzi bije czerwonym światłem słowo: rozczarowanie, ale tutaj będę przewrotny, bo serial oglądało się naprawdę przyjemnie. Jeśli tylko nie wymaga się niczego więcej od kina, niż przygodowej historii to jest to produkcja wymarzona. Jeśli jednak chce się obejrzeć, wręcz bliźniaczą opowieść, lecz lepiej wykonaną i zagraną polecam "Avatar" Jamesa Camerona.
Moja ocena: 5/10
Liczba sezonów: 1 (13 odcinków)
Nie będę ukrywał, że "Terra Nova" był serialem na który czekałem z niecierpliwością i zainteresowaniem. Fabuła która ocierała się o tematykę prehistorii, podróże w czasie i nazwisko Stevena Spielberga jako producenta - to mógł być wspaniały projekt z gatunku science-fiction. Mógł.
Ale wyszło jak wyszło, a całość można podsumować krótkim: niewykorzystany potencjał. Te słowa wręcz powinny być etykietą przyklejoną do tej produkcji. Właściwie nie trzeba dużo pisać: infantylny, schematyczny i okropnie nudny scenariusz, aktorstwo (bez wyjątków) sztuczne i drewniane, nie wspominając już o drętwych dialogach i niezwykle nielogicznych, wręcz głupich sytuacjach (deus ex machina to powszechne zjawisko). Złe aspekty serialu można wymieniać w nieskończoność, bo to naprawdę, od strony fabularnej koszmarna produkcja.
Jednak całość nadrabia (tylko trochę) stroną wizualną, bo efekty jak na produkcję przeznaczoną na mały ekran, są naprawdę dobre. Nie powalają, często rażą sztucznością, ale na tle innych wad zasługują na wyróżnienie. Również muzyka nie jest najniższych lotów, mimo, że jest to wyłącznie soundtrack ilustrujący dane sceny (nie polecam słuchania w oderwaniu od obrazu), typowe melodie przygodowe, w serialu sprawdza się dobrze.
Wydawać by się mogło, że serialu oglądać nie warto, a z mojej wypowiedzi bije czerwonym światłem słowo: rozczarowanie, ale tutaj będę przewrotny, bo serial oglądało się naprawdę przyjemnie. Jeśli tylko nie wymaga się niczego więcej od kina, niż przygodowej historii to jest to produkcja wymarzona. Jeśli jednak chce się obejrzeć, wręcz bliźniaczą opowieść, lecz lepiej wykonaną i zagraną polecam "Avatar" Jamesa Camerona.
Moja ocena: 5/10
Subskrybuj:
Posty (Atom)